Kilka dni temu wróciłam z drugiej podróży do Tanzanii. Muszę przyznać, że podróż ta nie była łatwa. Jednak miejsca, które odwiedziłam oraz ludzie których poznałam, warci byli każdego wysiłku.
            Celem tej wyprawy była realizacja projektu „Czysta woda dla Logoyeti”.
W drodze do Logoyeti odwiedziłam kilka miejsc w różnych częściach Tanzanii, chciałam bowiem sprawdzić warunki życia mieszkańców Tanzanii, w szczególności trudności, z jakimi borykają się ludzie w różnych zakątkach tego ogromnego kraju.      
      I tak pierwszym miejscem był sierociniec prowadzony przez siostrę Rut w Bukanga nad jeziorem Wiktoria.
            Siostrze Rut został oddany do zagospodarowania dość spory kawałek buszu nad samym jeziorem Wiktoria. Od zera powoli  ciężką pracą siostra zaczęła zagospodarowywać ten teren.
            Pisała wszędzie o pomoc i wsparcie, jedni odmawiali inni pomagali. W końcu udało się.
Dzięki hojnym ofiarodawcom wybudowała w ciagu czterech lat sierociniec dla siedemdziesięciorga dzieci. Obecnie ma na wychowaniu 9 dzieci. Pomaga jej kilkanaście dziewcząt, część z nich chce złożyć śluby zakonne.
            Będąc tam byłam zbudowana atmosferą pracy i skupienia. Rytm dnia rozpoczynał się o 5 rano wyznaczony przez poranną modlitwę, potem praca w gospodarstwie, przygotowywanie posiłku dla wszystkich i opieka nad dziećmi. Siostra Rut stworzyła doskonałą organizację pracy.
            To co zauważyłam, to fakt, że siostra chciałaby mieć więcej dzieci w swoim ośrodku.
W Tanzanii obowiązuje zasada, że jeśli dzieci zostaną osierocone, opiekę nad nimi przejmuje ktoś z rodziny. Opieka ta jednak pozostawia wiele do życzenia. Dzieci często głodują, są chore, nieleczone bo rodziny nie mają pieniędzy na ich leczenie. Teoretycznie nie są porzucane, ale faktycznie nikt się nimi nie opiekuje.
W Tanzanii nie funkcjonują sierocińce. Nie ma takiej instytucji. Dlatego dzieci, których rodzice umrą lub je porzucą pozostawione są na łasce rodziny. Przy czym tak, jak wspomniałam opieka jest tylko teorią. Dzieci te albo muszą utrzymywać się same albo są wykorzystywane przez rodzinę do ciężkiej pracy. U siostry są dwie dziewczynki, które stały się sierotami. Przez pół roku mieszkały same, pomimo, że rodzina wiedziała, że rodzice zmarli. Wydzielały sobie porcję fasoli, żeby przeżyć.
            Im dłużej rozmawiałam z siostrą Rut, tym bardziej zdawałam sobie sprawę, że istnieje potrzeba stworzenia warunków, ułatwiających matkom lub rodzinie (w przypadku dziecka osieroconego), anonimowe oddanie dziecka do sierocińca. Dzięki temu niechciane dzieci zyskają dom, uda się uratować wiele istnień od pewnej śmierci (dzieci nie będą porzucane zaraz po urodzeniu). Tak powstał projekt stworzenia w Bukanga „Okna Życia”.
Kolejnym etapem podróży były odwiedziny u ks. Wojciecha Kościelniaka w Kiabakari, również nad jeziorem Wiktoria.
Ks. Wojciecha odwiedziłam głównie po to, żeby sprawdzić, w jaki sposób zbudować punkt sanitarno – pielęgniarski. Ma on wieloletnie doświadczenie w prowadzeniu tzw. Zachanati czyli tanzańskiego ośrodka zdrowia. Największe wrażenie zrobiła na mnie informacja, że w ośrodkach takich mogą leczyć się jedynie pacjenci z państwowym odpowiednikiem naszego ubezpieczenia lub pacjenci, płacący gotówką. Nie ma pomocy medycznej dla osób nieposiadających takich kart lub pieniędzy. Broń Boże nie jest to żaden zarzut. Utrzymanie takiego ośrodka, to ogromne pieniądze. Jednak szkoda, że najbiedniejsi nie otrzymają pomocy.
            Wizyta ta była początkiem mojego planu stworzenia punktu sanitarno – pielęgniarskiego w okręgu Manyara w pobliżu misji ks. Marka Gizickiego. I to z kolei był kolejny etap mojej podróży. Nie będę go jednak opisywać w tej opowieści, gdyż na pierwszym planie jest spełnienie mojej misji, z którą przyjechałam do Tanzanii – budowa studni.
            Dotarłam, wreszcie do Manyara. Po dość burzliwej podróży wśród zalanych obfitymi deszczami dróg dotarłam do buszu. Ks. Marek – człowiek niezwykle skromny i skromnie żyjący wraz z Masajami z wioski – nie jest optymistą życiowym. Razem mieliśmy dopilnować projektu Czysta woda dla Logoyeti. Jednak od samego początku sprawa była trudna.
Po pierwsze – deszcze przyszły szybciej niż miały. Istniała uzasadniona obawa, że Wykonawca wraz z ciężkim sprzętem nie dojedzie w tych warunkach. Modliliśmy się o słońce. W między czasie przeziębiłam się gdyż w buszu podczas deszczu jest zimno. 
W końcu po kilku dniach wyszło słońce.  Zdecydowaliśmy się pojechać  do wioski  Logoyeti aby tam poczekać na Wykonawców.
No i … zaczęło się. Pierwszego dnia wywiercili 60 metrów. Kolejnego kolejne 60 – a wody brak.
 Pracownicy wstrzymali prace do czasu przybycia szefa.
Już w tym czasie byłam wściekła na szefa firmy, gdyż organizacja pracy była fatalna. Pracowników musieli żywić ludzie z wioski, zmarnowali ponad połowę dnia bo nie wiedzieli co mają robić gdyż szef nie wydał żadnych poleceń. Narastała frustracja moja i ks. Marka, który dzielnie cały czas dyskutował w suahili przez telefon z Szefem firmy. Okazało się, że ten dopiero zakupił odpowiednie materiały i jedzie z nimi z miejsca oddalonego o tysiąc kilometrów od Nas.
            Do tego czułam się coraz gorzej, rosła mi temperatura a ja nie mogłam ruszyć się z Logoyeti. Ludzie z wioski czekali z nadzieją na mnie i na ks. Marka w oczekiwaniu na wodę
            Gdy w końcu szef się pojawił, rozpoczęli wiercenia. Według badań hydrologicznych woda miała pojawić się na 150 metrach. Okazało się, że firma wykonawcza musiała wiercić 240 metrów!

Dopiero na tej głębokości pojawiła się woda! I to czysta, bez konieczności montowania filtrów. Oni nazywają taką czystą wodę   –  „zimną wodą”.

Udało się! Uznałam, że to naprawdę opatrzność czuwała nad Logoyeti, że udało się do tego jakże suchego regionu dowiercić do wody. To miejsce naznaczone walkami międzyplemiennymi o wodę zasługuje na pokój i wodę. Każdy ma prawo do czystej wody. Teraz 3000 osób  z tej wioski i wiosek przyległych będą tę wodę mieli.

Podsumowując misję budowy studni, która była moim marzeniem od wielu lat, pragnę zapewnić, że problemy z firmami wykonawczymi są normą w całej Afryce. Wybór tej czy innej firmy skończyłby się tak samo. Nauczyło mnie to, nie przykładać naszej europejskiej miary do wykonywania zadań na Tanzańczyków. Bo to po prostu niemożliwe. Należy dostosować się do nich i starać się tak prowadzić współpracę aby doprowadzić projekt do końca i jeszcze dziękować za dobrą robotę, choć wydaje się, że wcale nie była ona dobra.

Moja mała pierwsza misja została zrealizowana. Czas na kolejną. Ale o tym w następnej opowieści.

WODA POPŁYNĘŁA W LOGOYETI!!!
Ksiądz Marek i mieszkańcy Logoyeti po uruchomieniu studni.
Ja z Siostrą Ruth i jej Sierotkami

Podziel się:

Like Loading...